10 wrzesień 2014
6.09.2014 | Marek 1, 12-13
Warszawa 6.09.2014
W dzisiejszej Ewangelii, w przeciwieństwie do opisów Ewangelii Łukasza i Mateusza, scena kuszenia Jezusa na pustyni została opisana bardzo zwięźle: Jezus kuszony był na pustyni przez szatana, żył tam wśród dzikich zwierząt a aniołowie służyli Mu. Stara tradycja ascetyczna Kościoła podpowiada ludziom, że im również przydałby się od czasu do czasu pobyt na pustyni. Oznacza to odejście od wszystkiego, co nas wyłącznie bawi, umila nam życie, rozprasza. Chodzi o stworzenie w sobie ciszy, przestrzeni dla rozróżniania „głosów” wokół nas i w naszym wnętrzu. Są one bowiem pomieszane i trzeba je starannie rozpoznać: które z nich pochodzą od dzikich zwierząt, a które są „anielskie”. Sens wyciszenia polega na rozpoznaniu, jakim sprawom musimy powiedzieć „nie!”, a jakie stanowią dla nas wyzwanie i inspiracje do tego, żeby się na nie otworzyć. A przede wszystkim – chcemy wyciszenia a nie jesteśmy do niego zmuszeni!
Jezus udał się na pustynię, jak czynili to niektórzy prorocy przed Nim, i wielu innych ludzi wiary i Ducha wiele lat po Nim. Człowiek duchowy nie idzie na pustynię po to , „Żeby mieć spokój”. Ci ludzie zawsze wiedzieli, że pustynia jest raczej miejscem zamieszkałym przez demony. Szli więc tam, żeby z tymi duchami zła walczyć „na ich własnym podwórku”. Dzięki ciszy, samotności, milczeniu we wnętrzu człowieka mogły rozbrzmieć te sprawy, które do tej pory były skutecznie zagłuszane i wypierane. Potrafili oni ocenić to, co przychodzi „z zewnątrz” i to, co przynosili ze sobą. Nie uciekali przed tym, co rozbrzmiewało wokół nich i w nich.
Można powiedzieć, że walkę z szatanem ci wszyscy ludzie Ducha prowadzili daleko od codziennego świata – istniał jednak podział na to, co we władzy szatana i na to, co we władzy Boga. Cóż jednak robić, gdy walka z szatanem przenosi się na nasz teren, codziennego bytowania ludzkiego?
Ostatnio w jednym z programów informacyjnych przeczytano list pozostawiony przez jednego z terrorystów islamskich na krótko przed jego samobójczym zamachem. Było w nim napisane, że „Nasz świat jest we władzy szatana” i dlatego ten świat trzeba zniszczyć.
Co powiedzieć ludziom, których doświadczenia z naszym światem – aczkolwiek krótkie, ograniczone, ale przecież bolesne – doprowadziły do tak rozpaczliwego wniosku? Co im odpowiedzieć, gdy pytają, jak wyrwać świat z mocy zła? Każdy z nas może być wystawiony na takie pytania ze strony swoich przyjaciół, pracowników, najbliższych, współwyznawców, obcych ludzi.
Uważam, że, po pierwsze, nie powinniśmy tych pytań lekceważyć i bagatelizować problemów, które za nimi się kryją.
Po drugie, trzeba jednak, abyśmy sami nie dali omamić się złu, nie wpadali w panikę i rozpacz i nie szerzyli apokaliptycznego spojrzenia na świat.
Po trzecie, musimy wykazać się odwagą i pokorą w stwierdzeniu, że z wieloma problemami tego świata – zdziczenie społeczeństwa, wszechobecna przemoc w świecie wirtualnym i rzeczywistym, groźba kolejnej wojny, upadek środowiska naturalnego i moralnego – po prostu nie umiemy sobie poradzić. Nie posiadamy odpowiedzi i rozwiązań, które usunęłyby to wszystko ze świata. Nawet na pozór pobożne odpowiedzi, które wydają się być naszą jedyną tarczą – „Wystarczy, jeśli wszyscy będą przestrzegać Dekalogu, uwierzą w Pana Jezusa i zaraz wszelkie problemy znikną” – są tylko niebezpiecznymi sloganami, ponieważ wiemy, również z Biblii, że ten warunek może nigdy nie zostać spełniony. Zawsze będziemy żyli w świecie, gdzie przeplatać się będą dobro i zło, świętość i grzeszność, piękno i brzydota, i gdzie również „sprawiedliwy grzeszy siedem razy na dzień”.
Ważne jest przynajmniej stworzenie środowiska, w którym moglibyśmy od czasu do czasu nad tymi problemami naszych czasów poważnie się zastanowić, wspólnie o nich porozmawiać i wspólnie szukać nowych rozwiązań – choć będą to zawsze tylko rozwiązania cząstkowe i niedoskonałe. My po prostu nie możemy proponować ludziom innego świata niż ten, którego częścią jesteśmy, ponieważ gdybyśmy zaczęli obiecywać, że na ziemi prędko stworzymy raj, to nieuchronnie wcześniej czy później zrobilibyśmy z niej piekło.
Tym większe znaczenie powinny mieć dla nas miejsca, gdzie o sprawach można przynajmniej otwarcie porozmawiać, zastanowić się nad nimi, a także pomodlić się: tam rozbłyskuje promyk nadziei, tam może rodzić się jakościowo inny styl życia i myślenia, który ukaże określone możliwości – chociaż nie zmieni ziemi w raj, a nawet nie będzie się o to starać.
Jakie to miejsca? Czy są nimi nasze domy rodzinne, Kościoły, parafie, domu zborowe, synagogi, meczety? Może takim miejscem i czasem będzie czas naszego Synodu?
Przed narastającym złem możemy się bronić również w ten sposób, że będziemy umieli odpowiednio wcześnie i jasno nazwać dobro dobrem, a zło złem. Bo my jako Kościół nie mamy dziś innej władzy, niż władza Słowa. Tylko, że Słowa tego trzeba używać we właściwym czasie, kierować pod konkretnym adresem i nazywać problemy po imieniu – Kościół nie może zaniedbywać ani zdradzać swej prorockiej misji.
Czasami widzę w Warszawie w okolicy Metra Centrum młodych ludzi z jakieś grupy ewangelizacyjnej. Przez megafon słyszę entuzjastyczny okrzyk: „Chrystus żyje i kocha nas!”. Patrzę na twarze przechodniów i widzę, że nie wyglądają na zbyt przejętych nabożnym entuzjazmem młodych ewangelistów. „Jezus jest odpowiedzią” „A jakie było pytanie?”
Zadaję sobie wtedy pytanie: „Czy te słowa zdołałyby powstrzymać grupę skinheadów przed pobiciem ciemnoskórego obcokrajowca, dojrzewającego, sfrustrowanego nastolatka przed wstrzyknięciem sobie po raz pierwszy narkotyku, czy sięgającego po alkohol, dojrzałego człowieka w rozpaczy popełniającego samobójstwo? Obawiam się, że ten sposób ewangelizacji zbytnio nie pomaga.
Trzeba szukać i budować most pomiędzy nowiną, że „Chrystus żyje i kocha nas”, a poczuciem lęku wobec świata, w którym zostaliśmy postawieni. Budować taki most nie jest łatwo, jak niektórzy sądzą. Skandowanie pobożnych haseł do megafonu to trochę za mało - to może nawet do Chrystusa zniechęcić. Dobrą Nowinę, którą nam została powierzona trzeba w sposób wiarygodny przekazywać, przede wszystkim tak, by promieniowała z naszego życia. Przypominam sobie słowa mego przyjaciela, nieżyjącego już pastora ze Szkocji, który zwykł był mawiać: „Często wolę pomóc mojemu sąsiadowi w naprawie dachu zniszczonego przez wichurę niż modlić się o międzynarodowy pokój na świecie i na tym poprzestać”.
I nie wolno nam wycofywać się ze świata, nawet, jeśli wydaje się on pustynią z dzikimi zwierzętami. Trzeba w nim wytrwać, mieć odwagę iść pomiędzy dzikie zwierzęta i cierpliwie czekać na ów anielski głos, który przyniesie nam Bożą odpowiedź. Bo ten świat nie jest wypełniony tylko rykiem dzikich zwierząt. Aniołowie wciąż stoją i czekają gotowi nam służyć. Potrzeba tylko wsłuchać się w ich głos i dostrzec ich obecność.