ROZMOWA Z KS. ANDREASEM EBERTEM
Dr Sabine Rauh: Dzisiaj w studio gościmy księdza Andreasa Eberta, Kierownika Centrum Duchowości św. Marcina w Monachium. Witam księdza bardzo serdecznie. Sformułowanie „centrum duchowości” niekoniecznie kojarzy się z Kościołem ewangelickim. Ksiądz mówił o duchowości już wtedy, kiedy jeszcze nie każdy członek Kościoła ewangelickiego umiał to słowo właściwie przeliterować. Czy uważa się ksiądz za pioniera?
Ks. Andreas Ebert: W ostatnim czasie słowo „duchowość” zdewaluowało się, w szczególności poza Kościołem. Wielu ludzi mówi: „Nie jestem religijny, ale jestem duchowy”. Jednak, gdy dopytujesz się, co kryje się pod pojęciem „duchowy”, rzadko kto umie udzielić precyzyjnej odpowiedzi. Faktem jest, że część Kościoła początkowo podchodziła bardzo ostrożnie do tego tematu, chociaż słowo to jest rdzennie chrześcijańskie: „duchowość” pochodzi przecież od „Ducha”, od „Ducha Świętego”.
Duchowość jest wewnętrzną stroną religii. W duchowości chodzi o wnętrze, o to, co się dzieje w człowieku, o wewnętrzne spotkanie człowieka z Bóstwem lub z Bogiem, o praktykę wiary, czyli o modlitwę i o medytację, ale także o działanie, które dokonuje się za sprawą owego wewnętrznego Ducha.
I po to jest właśnie Centrum Duchowości?
Są nawet dwa, jedno w Monachium, drugie w Norymberdze. W monachijskim Centrum Duchowości oferujemy coś, co można niezwykle rzadko spotkać w Kościele, np. pracę z ciałem. Chrześcijaństwo i tradycja chrześcijańska karygodnie zaniedbała ciało, mimo iż jesteśmy jedyną religią, która wierzy, że Bóg stał się człowiekiem, że stał się ciałem. Wierzymy we wcielenie Boga, a tymczasem już we wczesnym chrześcijaństwie pojawiła się wrogość wobec ciała. Inaczej jest w religiach wschodnich, w których droga duchowa i modlitewna zawsze rozpoczyna się w ciele. Jeżeli człowiek nie pozostaje w pokoju i harmonii ze swoim ciałem, wówczas istnieje bardzo duże zagrożenie, że sprawy metafizyczne lub duchowe będą się działy gdzieś tam w „obłokach”, i nie zakorzenią się w realnym życiu. Musimy więc uczyć się od religii wschodnich, jak ważne jest ciało, modlitwa ciałem. W tej dziedzinie właśnie bardzo dużo się już nauczyliśmy, np. dzięki jodze, Tai Chi lub Qigong’u itd. Istnieją w tych tradycjach wspaniałe ćwiczenia, poprzez które ludzie mogą dogłębnie poznać samych siebie. A poznanie siebie samego jest warunkiem wstępnym modlitwy i medytacji.
Jest to, można powiedzieć, przygotowanie do duchowości. Wejście w duchowość następuje z reguły albo przynajmniej bardzo często – i jako chrześcijanie musimy się tego na nowo uczyć – poprzez ciało. Kolejnym krokiem jest medytacja. Istnieje bardzo wiele form wschodniej medytacji: wielu ludzi wywędrowało na Wschód, by tam praktykować medytację zen lub tybetańską medytację z mantrą itp., ponieważ w chrześcijaństwie odczuwali olbrzymi deficyt w tej dziedzinie. Początki tego sięgają lat 50-tych i 60-tych. Część tych ludzi wróciła – byli to, nawiasem mówiąc, często mnisi katoliccy, którzy zaczęli zadawać pytanie: „Czy nie ma czegoś porównywalnego w naszej własnej tradycji? To wstyd! Czy musimy stać się buddystami, żeby nauczyć się medytacji?”
I jak brzmi odpowiedź?
Nie musimy. Duży nacisk kładziemy na ponowne odkrycie medytacji chrześcijańskiej, w formie pochodzącej z Kościoła prawosławnego, mianowicie na modlitwę serca. Jest to bardzo stara forma kontemplatywnej medytacji chrześcijańskiej, która ma wiele wspólnego z medytacją wschodnią. Sięga swoją historią do trzeciego wieku, jest więc bardzo stara. Istnieją w tym zakresie wspaniałe pisma, które dopiero od niedawna dostępne są w języku niemieckim. Centrum naszej medytacji stanowi zawsze Jezus Chrystus. I właśnie to odróżnia ją od form medytacji azjatyckiej. Naszą mantrą jest imię Jezus Chrystus.
Zaczynam już mieć jakieś wyobrażenie o Centrum Duchowości św. Marcina. Jednakże wygląda mi to wciąż na ofertę edukacyjną. A jest ono chyba czymś więcej?
Trzecim obszarem naszej działalności jest organizowanie sesji na wszystkie możliwe tematy duchowe, również te z pogranicza psychologii i duchowości, czym osobiście w dużej mierze się zajmuję. Wokół centrum – każdej niedzieli wieczorem mamy specjalne nabożeństwo, tzw. „mszę św. Marcina” – tworzy się pewien rodzaj wspólnoty personalnej, lub inaczej mówiąc wspólnoty podstawowej. Jest to właściwie grupa ekumeniczna i gromadzi osoby, które poszukują swoich duchowych korzeni, a w tradycyjnej chrześcijańskiej parafii nie czują się jak u siebie w domu, i którzy mówią całkiem jasno: „Normalne nabożeństwo niedzielne nie pasuje mi, ponieważ nie chcę, aby mi głoszono kazania”. Albo mówią, że język, jakim się tam posługują, nie jest ich językiem. Dlatego w naszym Centrum Duchowości zasadniczo rezygnujemy z kazań. Zamiast tego czytamy wspólnie tekst Biblii, a później o nim rozmawiamy. Często jest to związane z ćwiczeniami ciała, podczas których próbujemy przedstawić jakąś ewangeliczną scenę. Na przykład w scenie uzdrowienia paralityka próbujemy wyobrazić sobie, jak czuje się osoba sparaliżowana. Próbujemy przyjąć pozycję ciała człowieka sparaliżowanego a potem rozmawiamy o tym, co taka sytuacja w nas wywołuje. Z tego powodu jest to nabożeństwo w małej grupie – najczęściej jest nas 20-25 osób. Siedzimy na krzesłach w kręgu. Znamy się dobrze, można więc szczerze porozmawiać. I tak wokół wspólnej medytacji z jednej strony oraz nabożeństwa z drugiej powstaje wspólnota ludzi, którzy wcześniej nie mieli praktycznie żadnych więzi z Kościołem, ale zawsze powtarzali: „Właściwie chciałbym być chrześcijaninem. Czy naprawdę nie ma takiego miejsca, gdzie bym ponownie mógł zweryfikować moje doświadczenia i gdzie mógłbym na nowo odkryć moje chrześcijańskie korzenie?” Jest to, można by powiedzieć, typowy uczestnik spotkań u św. Marcina, typowa ich uczestniczka, a nawet typowy członek wspólnoty. Wszyscy oni mają za sobą własną drogę duchową, mówią jednak „New Age lub religie Wschodu są piękne, ale ja tak naprawdę chcę być chrześcijaninem”.